koniczynka

"Limeryki plugawe"

czyli: Skąd się tu wzięły limeryki?
                                                                                                                                                                                                                           


Limeryki plugawe 
(Zielona Sowa, 1998) 
niezbyt wielki rozmiar?

Książka z nieprzyzwoitymi limerykami i równie (a czasem nawet bardziej) nieprzyzwoitymi ilustracjami Andrzeja Mleczki. 
Oto posłowie autora:

 
Limeryk - moja miłość plugawa

    Szukając źródeł zawsze docieramy do Greków. Pewien angielski krytyk odkrył pierwszy limeryk u Arystofanesa. W swobodnym przekładzie utwór ten brzmi:

Łotrzyk pewien powożąc rydwanem 
W ścianę domu wyrżnął łbem nad ranem. 
    Widząc ów wypadek 
    Rzekł pewien świadek: 
"Czaszka pękła, cóż, nie jest taranem".
    Dalszych śladów limeryku daremnie szukalibyśmy w literaturze Grecji i Rzymu. Minęły tysiąclecia i dopiero w pochodzącym z XIV wieku rękopisie 7322 w Muzeum Brytyjskim, znajdujemy pełny czysty zapis limeryku o lwie:
Lew, mocarz pomiędzy zwierzęty, 
Przebiegły jest i niepojęty. 
    Choć igra wesoło, 
    Bacznie patrzy wkoło, 
Kogo ujrzy tego pożre, przeklęty!
    Później uczeni w piśmie odnaleźli odpryski limeryków u Shakespeare'a, Ben Jonsona i innych. Ale to już przełom XVI i XVII wieku, kiedy limeryk opanował Anglię i Irlandię. Może kolejność powinna być odwrotna. W moim skromnym przekonaniu ojczyzną limeryku jest Irlandia. śpiewano go (melodia dotrwała do naszych dni) w ten sposób, że zebrani musieli kolejno odśpiewać swoją strofkę, a chór dwuwierszowym refrenem zapraszał następnego śpiewaka. Limerick jest ślicznym, starożytnym miastem nad rzeką Shannon w Irlandii. Legenda mówi, że w roku 1691 wódz powstańców Patrick Sarsfield, wycofując się pod naporem armii angielskiej, wraz ze swoimi ludźmi na okręty, które miały ich zawieźć do Francji, nie mógł z sobą zabrać niczego, prócz tej najdroższej żołnierzom pieśni. Tak powstała nazwa. 
    Prawdziwym ojcem pisanego limeryku jest Edward Lear (ten od Dżambli i Pana Donga, co miał świecący nos) urodzony w 1812 roku. Wydał on około 200 limeryków podczas swego długiego życia. Kiedy umierał znano już ich tysiące. Limeryk rozprzestrzenił się jak zaraza po obu stronach Atlantyku i od tej pory istnieje, a blask jego nie przygasa. 
    Z wolna ukształtowały się też prawa rządzące maleńką iskierką poetycką. Prawdziwy limeryk, prócz niezmiennej formy, musi zawierać nazwę geograficzną (kraj, miasto, rzekę, górę, dolinę, zatokę) i powinien być plugawy. Im plugawszy, tym lepiej. Wierzyć się nie chce, jakie świństwa wypisywali czcigodni i nobliwi ludzie w Anglii królowej Victorii, najbardziej pruderyjnym państwie świata! 
    Powyższe zdania napisałem po to, żeby się usprawiedliwić. Stworzyłem około trzech lub czterech tysięcy limeryków, być może nikt na świecie nie stworzył ich więcej niż ja, a na pewno wymyśliłem ich dziesięć razy więcej, niż wszyscy inni ludzie w dziejach Polski, którzy się tym zajmowali. W dodatku, przestałem je notować przed trzydziestu pięciu laty. Ile by ich było, gdybym nie pozbył się tego nałogu, strach pomyśleć! 
    Zacząłem niemal jako dziecko w szkole, a skończyłem jadąc z Gustawem Holoubkiem na Olimpiadę w Rzymie 1960. Jadąc przez Austrię i Włochy staliśmy na korytarzu wagonu, a moim obowiązkiem było wymyślić limeryk mieszczący nazwy każdej z mijanych stacji. Wygrałem ten zakład, ale muszę powiedzieć, że nie przyszło mi to łatwo zważywszy okropne nazwy mijanych austriackich miasteczek. I to był koniec. Zanotowane limeryki błąkały się w rozmaitych teczkach, parę razy chciałem je po prostu spalić na myśl o tym, co pomyślą dzieci i wnuki grzebiąc w moich pośmiertnych papierach. Ale nie spaliłem. Za wiele w nich wspomnień. Zniknąłby ostatni ślad po tych prawdziwych, kameralnych sympozjach przy ulicy Krupniczej, gdzie każdy mógł rzucić nazwę geograficzną, a ochotnik odpowiadał limerykiem w ciągu kilkunastu sekund. Wszyscy uczestnicy tych zebrań już nie żyją. Pozostało tylko nas dwoje, ja i pewna młodziutka, prześliczna dziewczyna, która z umiarem popijała wódkę i pękała ze śmiechu słysząc teksty, od których zapłoniłby się każdy łotr recydywista. Nazywa się, ...niech sobie przypomnę... a tak, Wisława Szymborska. 
    Lecz mniejsza o wspomnienia. Pozostaje pytanie: dlaczego tak spokojny i nie znoszący sprośności człowiek jak ja, wymyślił legion pięciowierszy, w których roi się od sodomitów, koprofagów, bluźnierców, nekrofilutków, oraz panienek uprawiających miłość na wszystkie sposoby z kim się da i czym się da? 
    Nie umiem na to odpowiedzieć. Nigdy nie opublikowałem ani jednego z tych utworów, chociaż krążyły one po kraju w odpisach. To znaczy, drobna ich część, bo większość nigdy nie ujrzała światła dziennego. Są tak ohydne, że nigdy bym ich nie czytał, gdyby nie to, że je napisałem. Na razie, mnie żywemu one na nic, tylko czoło zdobią. 
    Te, które zdecydowałem się opublikować, zostały przeze mnie "zneutralizowane". Najplugawsze słowa zmieniłem na inne. Mam nadzieję, że to trochę im pomoże w oczach przyzwoitych ludzi, chociaż straciły nieco siły i świeżości. Ale na świecie napisano wiele przyzwoitych limeryków, więc niech i te zostaną do nich zaliczone. 
Maciej Słomczyński
 
 
strona startowa